28 grudnia 2010

No i po świętach, wreszcie
Ostatnia notka z tak ładną datą
Generalnie przykro, że przez cały rok będę musiała pisać "2011". Bardzo lubiłam "2010".

Jakoś nie mam ochoty chyba rozwodzić nad tym, że w czasie tych świąt w naszych rodzinach jedynymi osobami, które pomyślały o tym, że to przecież Jezus się rodzi byliśmy my: młodzi, ateiści, mający to w dupie. Że biedna Ciocia napracowała się przy sprzątaniu i gotowaniu, a po co to robiła, to na 100% nie wie, ale co ja na to poradzę. I że prezenty marne, jak zawsze.
Więc się nie rozwodzę.

Mogę za to napisać o tym, że zakochałam się w blogu asianmodelsblog.blogspot.com i że miłośc jako taka generalnie ssie i życie tak samo. To znaczy do tego bloga jak na razie nie. Póki co jest całkowicie spełniona i fajnie, ale już ta do osoby nie. Brzmi to jak narzekania gimnazjalistki, która "zakochała" się w koledze i jęczy, ale cóż ja poradzę. W końcu wszystkiego jak jest tutaj nie napiszę.



Obawiam się jednak, że niczego więcej nie mam do powiedzenia. To będzie prawdopodobnie moja najnudniejsza notka ever, podsumowująca zajebiście ten rok. Yeeeaaah.

Życzę Wam, żeby Wasze życie było lepsze niż moje, a sama idę posprzątać pokój, bo będzie to z pewnością wysoce bardziej konstruktywne niż siedzenie tutaj i smędzenie.

Niech Pass This On - The Knife będzie z Wami, bo to zajebisty utwór.

4 grudnia 2010

tak zimno, że mózg zamarza i odmawia współpracy. przynajmniej mój.
daje radę czytać, na przykład w ostatnim Dużym Formacie rewelacyjny wywiad z panem Miłoszem Brzezińskim. czytam sobie właśnie w nowym, zajebiście śmierdzącym Aktiviście o Tomku Pastuszcze i troszkę mnie bawi, iż znam go z pisma katolickiego "Idziemy". i uwielbiam !

jednym z moich wielkich problemów aktualnie jest to, iż nie wiem, co to
za muzyka w aktualnie reklamie Ferrero Rocher. czuję się głupia jak but
i doskwiera mi głód wiedzy, i chcę ją na mp3.

i zachwycam się aktualną reklamą Ery z kurą. 'znowu nam kura uciekła' - rewelacja. i chyba skończę z wywlekaniem mojego prywatnego życia na
bloga, a przynajmniej w tym poście.

jestem tak zajebiście zorganizowana, że nie mam czasu przeczytać
ostatniego Vice'a, nowego Aktivista, Bluszcza i Polityki, Wprost, czy
co tam kupiłam. i listopadowego /tak, dobrze czytasz/ Hiro /które zdobyłam
wczoraj, yeah/ i Furii, i Wyborczej, z której mam DF z wywiadem, który
przeczytam pewnie z 5000 razy.

matko, co za bełkot.

że też się niektórym chce to czytać ♥

30 październik 2010

Ups ! I did it again. Znowu nie pisałam, i tym ponad miesiącem chyba pobiłam swój rekord.

Ale za to pisząc tego posta, mogę przynajmniej pochwalić się, że odnalazłam spokój ducha, i może nawet szczęście. Gdybym pisała chociażby przedwczoaj, nie byłoby tak różowo. Ale już jest, i w samą porę... W końcu ileż czasu można mieć wszystko gdzieś, nic nie robić i większość dni spędzać patrząc pustym wzrokiem w okno? Potrzebowałam tylko jednej rozmowy, z jedną osobą, żeby wrócić do życia. I oto jestem. Minęly dwa miesiące, odkąd moje życie zjebało się dosyć konkretnie, minęły te dwa miesiące generalnego marazmu, i teraz mogę powiedzieć, że, cholera, będzie dobrze. Kurde, wreszcie.

Znowu zaczęłam się uczyć , staram się poświęcać uwagę wszystkim istotnym rzeczom, a nie skupiać się na jednym, resztę olewając i generalnie wziąć się za siebie.

Cholera, wreszcie. Znowu mogę powiedzieć, że jestem zakochana, a w domyśle nie będzie "i to największe nieszczęście mojego życia".

Niesamowite, takie stwierdzenie, że moje życie zależy od jednej osoby; to czy się uśmiecham, to czy mam wyjebane, czy mam ochotę rano wstać z łóżka.
Wow. To zajebiście ciekawe doświadczenie.

Cholera, jak slowo daję, że muszę się ogarnąć i robić wszystko tak, żeby mieć czas czytać książki. Bo czas jest, to jasne, tylko, że ja go nie mam. Oczywiście, moglabym na przykład nie siedzieć na fejsie, tylko czytać. Tak. Ale ja chcę i siedzieć, i czytać. To głupio brzmi, bo to jedno z tych postanowień, które nigdy nie wychodzą. No, ale cóż. Może lepiej sobie postanowić i żeby nie wyszło, niż nie postanowić, i żeby nie wyszło.

Myślę, że moje rozumowanie jest bardzo dobre ♥

peace ! ♥

22 września 2010

Właśnie pomyślałam, że mogłabym chociaż napisać, że żyję i nie porzuciłam bloga ;)

Nastały trudne czasy, problemów egzystencjalnych w chuj, nie wiem, co ja ze sobą robię i co mam zrobić, nie mogę zabrać się praktycznie do niczego, także do pisania. Z pewnym trudnem prowadzę wciąż pamiętnik, ale już z blogiem ciężko, albo z napisaniem do Taty, który jest za granicą.

Leczenie nieszczęśliwej miłości (przez ponad miesiąc wszystko zdążyło zmienić się 10 razy, być lepiej, gorzej, znowu lepiej, dużo gorzej i najgorzej) niestety sporo mnie kosztowało i mówię tu o złotówkach, i teraz własnie również pod tym względem się ogarniam, planuję wyjść na prostą, wyczarować sobie jakieś pieniądze, nie wydać ich całych w dwa dni, wziąć się wreszcie do nauki, przestać nad sobą użalać i mnóstwo innych rzeczy.

Jedna rzecz, która chyba jest dobra, to że pojawił się u mnie jakiś pomysł na życie. Zastanawiam się, czy nie mogłabym być dziennikarką, pisać renenzji i felietonów, chodzić na wernisaże, przedpremierowe pokazy filmów i przedstawień... Czy to nie piękne? Robić coś, co uwielbiam za darmo, jeszcze dostawać za to pieniądze, pracować z fajnymi ludźmi... (bo myślę, że w fajnych magazynach muszą pracować fajni ludzie).

Gdybym studiowała prawo (które chcę studiować, ale nie pracować w tym fachu) i jednocześnie jakieś kulturoznactwo, czy coś tam ze słowem kultura w środku... To by było miłe, myślę. Całkiem fajna perspektywa.

Boję się tylko, że w ciągu trzech lat, mogę jeszcze 300 razy zmienić zdanie.

Byliście w wakacje na jakichś offach, openerach, coke'ach itd?
Ja byłam na orange'u, co było dosyć zabawną opcją, bo wcale nie mówiłam nic o tym koncercie i nagle w czwartek wieczorem zadzwonilam do Taty, czy mogę iść i nastąpiło 24h przekonywania moich rodziców, żebym mogła (koncert w sobotę). Oboje byli na nie, więc nie wiem, jak to się stało, że w końcu się zgodzili ;)

Courtney <3

xooxoo

_________________________________________________________________________________
ostatnio w związku ze stanami depresyjnymi, potrafiłam słuchać tego przez parę dni bez przerwy, a najchętniej oglądać bardzo uważnie ten dokładnie filmik, w którym udostępnianie zostało wyłączone:
wild world - skins

17 sierpnia 2010

Wczoraj dotarło do mnie, jak krótkie są wakacje. Dwa miesiące to strasznie mało. Po tym kolejna głęboka refleksja: czy rok szkolny jest długi? No nie. Cały rok jest krótki. Całe życie jest krótkie. Cholera, trzeba się ogarnąć i nie marnować tak czasu ciągle. No, chyba, że chcę któregoś dnia obudzić się i skontestować: "Kurwa, zmarnowałaś życie, brawo".

Są takie ładne sentencje:

Ludzie nie wiedzą co z czasem zrobić. Czas nie ma z ludźmi tego problemu.
- Magda Samozwaniec

Młodość to piękna rzecz. Nie dlatego, że pozwala robić głupstwa, lecz dlatego, że daje czas, by je naprawić.
-Jean Bernard


Przemyśliwam również, jak wysoce nierozsądne jest kupowanie zeszytów w Muji, w momencie kiedy mam kilkanaście przedmiotów (ceny od 13,50 zl). Ale chociaż kilka muszę kupić, uwielbiam je ♥

I dlaczego nigdzie nie ma małych piórników. Noo ja wiem, oczywiście, że są w Nici, ale szczerze mówiąc, to już chyba nie ten przedział wiekowy. Mam ten sam problem co roku. Jak w Muji są, to beżowe, a ja preferuję czarne. Ja Converse są, to kurde też wszystkie, tylko nie czarne. Świat się zmówił przeciwko mnie ;<

Aaaach, jak ja kocham moje problemy. Są po prostu cudowne. Parę dni temu czytałam poważny artykuł o obozach zagłady i nie mogę absolutnie przestać o nim myśleć. Aż ciężko wyobrazić sobie cierpienie tych ludzi, a wyobraźnię mam absolutnie sprawną. I nie dość, że wszyscy wiemy, że fajnie to tam nie było, to ja w dodatku przeczytałam o jeszcze gorszych rzeczach, o których w szkole się nie mówi. Smutek (i bezradność).

peace ♥

The Beatles Yesterday




Well, I didn't think about it that holidays are very short. But, are years long? I don't think so. And what is conclusion? I really must start to control my life. Because it is not posible that one day I'll wake up and I'll think "Fuck, I've waste my life".

There's some sentences:

People doesn't know what they can do with a time. A time doesn't have that problem with them.

Youth is a beautiful thing. Not because it let do mistakes, but because it gives a time, to repair it.


I like it.

I also have any horrible problems like I can not buy pencil-case. I want black and small and there's no black and small pencil-case.
Also I don't know if I can buy many copy-books in Muji, where there are some prices like 13,50 zl for one copy-book ^^ And I have several subjects. But I really like it ♥

Ooooh, how great problems I have. One day I read any article about concentration camps and it was terrible. There were some thing that I didn't know before. I even can't imagine how much that people were in pain.

I love my problems.

xoxo ♥


ps. if there are some terrible mistakes you can tell me about it. I did not use english one and a half of year. thanks ^^ ♥



 

02 sierpnia 2010

no i proszę - co taki niewinny wyjazd do babci robi z człowiekiem.

ale już jestem, wróciłam do Warszawy i na razie nigdzie się nie ruszam.

warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa, warszawa ♥

tak, tak, popieprzyło mnie lekko. to od tego pobytu w małym mieście. każdą Warszawę pisałam ręcznie, odręcznie i w ogóle, bez kopiowania ♥

kocham Warszawę i kocham tę osobę, którą kocham. a czy z wzajemnością? w tej kwestii co do Warszawy nie jestem pewna ^^

szczęęęęęęście. totalnie. lato, trwaj, szczęściostanie, trwaj ♥

zresztą, przeciwko szkole też nic nie mam, bo to gwarantuje spotykanie się 5 dni w tygodniu. zniknijcie, obozy i inne wyjazdy, przez które nie widzę jej już miesiąc !


zapisałam już cały sierpień w kalendarzu wydarzeniami kulturalnymi, po czym przyszedł mój młodszy brat i zamazał wszystko mazakami ♥
ale i tak wiem, gdzie chcę iść i z kim ;)

czytam Dar Humboldta, Saula Bellowa i jest to rzecz cudowna. literatura ambitna, lecz lekkostrawna. piękna rzecz. pozwala podreperować ego, nie to, co taki na przykład Gombrowicz, podczas którego czytania czuję się jak niedojrzała idiotka, bo jest dla mnie za ambitny.

a jeśli chodzi o to, bez czego moje pokolenie nie może podomież żyć, czyli o muzykę, to zaczyna mnie już trochę męczyć. totalny bałagan.
słucham sobie oczywiście tej ambitnej, słucham tego, co polecają w Machinie (♥), słucham Lily Allen, zaczęłam ostatnio intensywniej ogarniać polską piosenkę typu Anna Jantar czy Czesław Niemen, podoba mi się parę piosenek Kate Perry i Keshy, ściągam na mp3 największe przeboje wszechczasów, najlepiej miłosne i te jakże dobrze znane nam z radio piosenki Myslovitz i T.Love, przypomniało mi się, że lubię Black Eyed Peas, staram się sukcesywnie kasować piosenki z mp3, bo ponad 500 to moim zdaniem o 300 za dużo ... ale mi nie wychodzi, bo wszystkie chcę mieć !
uuuuf, i'm goin' crazy.


życzę wszystkim, żeby mogli tak zachłysnąć się uczuciem jak ja i trwać zachłyśnięci i móc powiedzieć 'your love is my drug' i 'fuck, I miss you' i czekać na spotkanie, będąc pewnymi jego perspektywy.

maatko, co za bełkot. jak komuś chciało się czytać i obiad nadal ma w żołądku, to congratulations ;>


so, I'm happy 'cause I'am in Warsaw. I'm happy 'cause I'm in love. there's (almost) everythin' great. I'm glad it's holidays and I'm glad it's september soon, 'cause thene I'll meet my girlfriend every day, without problems !

I reed Bellow's Humboldt's gift and I like it, because it is ambitious but it's not very dificult ;)

also I can say something about music: I don't know what I am like, what I want to have in my mp3 and why I am listening so much type of music. I do not like it !

I wish you all be so happy like me ! ^^

peace and xoxo !



black eyed peas
smells like funk

28 czerwca 2010

Nie lubię tego, nie lubię, gdy wiem, że powinnam coś wreszcie napisać na tym blogu, ale akurat weny brak ! Żadnych odkrywczych myśli, żadnych głupot do podzielenia się ze światem również.

Nic nowego. Wakacje, wstaję sobie, kiedy się obudzę, czyli o siódmej na ogół i mam dużo czasu na czytanie. Większość tego czasu spędzam przy komputerze, ale nie myślcie, że plany nadrabiania książkowych zaległości poszły się bujać. Oczywiście, że nie. Kosiarza już skończyłam, teraz czytam Kolor Magii, a następnie będzie Czarodzicielstwo. Olać kolejność. Zresztą, to chyba nie ma znaczenia.

Wreszcie mam też czas na dłuższe, sportowe spacery, czytaj próby złamania sobie kręgosłupa robiąc mostki i stanie na rękach w parku. Yeah, mam całe dwa miesiące, w końcu się uda ! Praktykuję też bezpieczniejszą formę aktywności, to jest spacery w centrum i zwiedzanie wszystkich tych kawiarni, w których jeszcze nie byłam. Zwiedzanie oczywiście nie w samotności ♥

Trzymając się tematu, podzielę się z Wami wspaniałym komiksem, jaki znalazłam; wspaniałomyślnie tylko jednym, chociaż znalazłam ich ostatnio sporo i uważam, że wszystkie są co najmniej genialne. Ten, mistrzowsko ukazuje sposób, w jaki ostatnio zamawiałam koleżance kawę w Coffee Heaven. Mam nadzieję, że tamta dziewczyna zza baru żyje.


Starbucks by ~hunsonisgroovy on deviantART


No i proszę, przy braku weny i tak udało mi się wyprodukować tyle, żebyście się zmęczyli czytaniem, kto wytrwał. 

xoxo :)

17 czerwca

`



Hello

Wróciłam, Polska się cieszy, wiem :)

Jak było w Hiszpanii? Cóż, gorąco, zbyt dużo słońca, Hiszpanie brzydcy i głośni, pamiątki znudziły mi się po trzech dniach (wszędzie takie same, a mnóstwo ich okropnie), pocztówek ładnych brak i generalnie - wycieczka z grupą, najpierw ganianie po milionie zabytków i muzeów dziennie, oczywiście na piechotę, a potem kilka dni nic nie robienia. Niczego co chciałam, oczywiście nie mogłam zobaczyć, ale za to w miejscowości Ronda spędziłam godzinę i 10 minut w McDonals'ie, bo nie mogliśmy chodzić sami, tylko w grupkach, a zainteresowania mojej ówczesnej grupy ograniczały się właśnie do jedzenia. Innych grup zresztą też.
A tymczasem moje zainteresowania były nakierowane na wypicie normalnej kawy, czego w Hiszpanii brak. Niby zachód, a Starbucks tylko na lotnisku. Tak - Starbucks - kiedyś był dla mnie tylko sieciówką - ale w Hiszpanii stał się niespotykanym luksusem i marzeniem, bo w normalnych kawiarniach, o czymś takim, jak sensownej wielkości kubek na wynos, nie słyszeli.

Dobra, koniec, nie chce mi się już.

Jedna dobra rzecz tam, to że w hiszpańskich sklepach jest realnie taniej, niż w Polsce. Inna sprawa, że na przykład w Stradivariusie, nic szczególnie ciekawego nie było, ale za to w Zarze były sweterki. Taniej niż u nas na przecenie.

I love Poland

Cieszę się, że wróciłam do Polski, do brzydkiej pogody, do problemów, powodzi, wyborów, komarów, jedynki z matmy itd.
I że nie opaliłam się za bardzo, nie znoszę tego.

Nie mogę uwierzyć, że to jeszcze tylko kilka dni chodzenia do szkoły, a potem wakacje. Koniec zerówki, 18 godzin hiszpańskiego w tygodniu i świętego spokoju. Od przyszłego roku wszystkie normalne przedmioty + parę godzin hiszp, kultury, geo i historii Hiszpanii. Jaką oni w ogóle mają kulturę? No chyba kino.

No i koniec ze spotykaniem pewnej osoby codziennie, na luzie, a za to początek wydawania ogromnych sum na kawę i papierosy, żeby móc się z nią spotykać całe wakacje. Jakby już teraz nie były ogromne (na lotnisku w Maladze - 4,60 euro najdroższa kawa, tak w razie gdybyście kiedyś reflektowali, to uprzedzam).

---

Przemyślałam głęboko, a miałam na to dużo czasu, bo zostałam zawołana na obiad, czy rozwijać powyższą wypowiedź, która być może niektórym dała do myślenia. Ostatecznie doszłam do wniosku, że będzie dobrze, czysto informacyjnie, żeby już nie było pytań, wyjaśnić.
Otóż wspomniana wyżej osoba jest dziewczyną. Jestem bi, ona też. I nie, nie jest to tygodniowa przygoda, czego jestem pewna, biorąc pod uwagę, że trwa już miesiące.

---

Generalnie naprawdę nie chcę końca roku. Nie pojmuję tego, jak pędzi moje życie. Aczkolwiek przyszłość może mieć swoje plusy. I minusy. Stawiam na to pierwsze. Naprawdę myślę, że coś mogłoby mi wreszcie w życiu na serio wyjść.

Wkurza mnie, że ciągle łamią mi się paznokcie. Wiem, to ważna informacja. Cóż, chciałabym popisać sobie jeszcze trochę głupot, ale wzywa mnie matematyka. Od jutra święty spokój, zakładając, że zaliczę. Święty spokoju, nadchodzę !

peace!


26 maja 2010



Ojejku, jejku. Jak to jest, że żyjemy sobie spokojnie - i nagle narodowa tragedia. Różne refleksje, żałoba, prasa ma zwiększoną sprzedaż, jest o czym pogadać itd. Wracamy do codziennego życia, chociaż jeszcze o tamtym nie zapomnieliśmy (tzn. zależy kto, bo na przykład moja klasa prawie nie zauważyła, że coś się stało). I nagle - bum! Nie będziecie mieć spokoju, ha ha ha ha ha.

No, ale mam parę bardzo ważnych rzeczy do przekazania światu i próbuję o nich napisać, ale nie mogę, bo cały czas kołacze mi się po głowie jedno - niezwykła ignorancja ludzi z mojej klasy, czy tam ze szkoły nawet. Najpierw dziwiło mnie, jak ogólnie w szkole słowa nie słyszałam o tragedii w Smoleńsku, a teraz coś jeszcze gorszego się wydarzyło - i mam wrażenie, jakby nawet nie zauważyli. Bo skoro nas nie zalało, to co nas to obchodzi. E tam, don't worry - miej w dupie resztę społeczeństwa!

Dobrze, że chociaż odgórnie jest organizowana zbiórka pieniędzy i darów. Doszłam do wniosku, że skoro dostałam nowe słuchawki (rzecz niezbędna do życia) i nakupowałam sobie ostatnio sporo ciuchów (znaczy trzy bokserki, nie lubię zakupów generalnie), w czasie, kiedy ludzie tracili domy i skoro mogłam kupić Mamie prezent, a potem jeszcze Raffaello za 32 zł... to mogę też wyzbyć się trochę kasy na rzecz tych, którzy nie mają w tej chwili nic. A już tym bardziej mogę się pozbyć co najmniej dwóch kompletów ręczników, których nam zbywa. Myślałam też o ciuchach - ale potem powiedzieli, żeby nie dawać używanych. I to mnie zastanawia. Myślę, że ludziom, którzy nie mają w tej chwli nic nie będzie przeszkadzało, że ktoś parę razy coś tam włożył. A zabawki? Też mają być nieużywane? No wybaczcie, ale aż tak przepełniona empatią i chęcią szerzenia dobra nie jestem, żeby teraz lecieć i kupować tym ludziom nowe rzeczy. Szczególnie, że lecieć, to ja lecę do Hiszpanii i muszę skorzystać i dokonać zakupu literatury hiszpańskojęzycznej, jako że jestem w sekcji dwuzjęz. hiszp.

Mam nadzieję, że Wy, Drodzy Czytelnicy (kurde, mam chyba talent pisarski), jesteście przepełnieni empatią (zakładając, że Wasze domy nie są przepełnione wodą i ogólnie, że żyjecie) i pomagacie powodzianom. I dołączacie na fb do różnych grup dt. tego tematu, coby szerzyć idee. Nie tylko do grupy "nie mogę się uczyć, bo muszę wypatrywać fali powodziowej". Oczywiście szalenie zabawne to jest, ale są też bardziej przydatne.
Ech. Generalnie to coś mi mówi, że hojność wśród jose'owskiej młodzieży nie będzie ogromna. Obym się myliła!

Ps. myślę, że zachorowałam na mamtowdupizm. Bronię się wprawdzie dzielnie i usiłuję robić na jutro prasówkę, ale... no, jak widzicie, piszę posta, zamiast prasówkować. W końcu... trochę już mam tej prezentacji, jakoś to będzie, nie...?

Pps. mówiłam już wielu osobom o moim blogu o muzyce, w ramach pracy domowej, ale generalnie mówię jeszcze raz. Bardzo zależy mi na opiniach o nim, tylko że wyrażanych na tym blogu, z oczywistych względów :)

xoxo ;*

22 maja 2010

This is not a love song - Nouvelle Vague


Uwaga, na początek zarzucę wielką, natchnioną mądrością życiową: dni są krótkie.

Już :)

Dnia dzisiejszego pojechałam z Mamą na zakupy, w celu z góry wiadomym. Ja kupiłam Mamie plecaczek na Dzień Matki (tak, chciała plecaczek, a nie na przykład: perfumy, puder Maybeline, złote kolczyki, masaż w SPA ), a Mama kupiła mi słuchawki na Dzień Dziecka, bo stare rozwaliłam (oczywiście, że obchodzę!).
Kto wyszedł na tym lepiej? Ja :) [słuchawki droższe ;)]

Po moim biurku łazi mnóstwo owadów. Konkretnie, to w tej chwili widzę dwa, ale na pewno jest ich więcej. Są malutkie, a na biurku bałagan. Skąd one się biorą? Obserwuję je już od paru dni.

Wydawałoby się, że po powrocie do domu i wypiciu kawy...

a wiecie, że mam nowy ekspres? O matko, nie wiecie! Kurde, jestem taka szczęśliwa, że aż wydaje mi się, że Was to obchodzi! Zresztą, nie ważne, informuję o tym wszystkich, jak leci. Nie jest piękny, nie jest to Bosh, i strasznie hałasuje, ale kawę robi dobrą. Aaaaaach :)

... zostanie mi jeszcze mnóstwo czasu. I co zrobię? No posprzątam i się pouczę, oczywiście. [kto padł ze śmiechu - reakcja prawidłowa]
Efekt? Cóż, w międzyczasie był obiad... (zaskakująco wcześnie dzisiaj, chyba jeszcze przed 17), posprzątać...? Cóż, trochę posprzątałam... Praca na polski? No więc, wzięłam się za nią koło 20 i myślałam, że do 22 sporo zrobię...

Ech. I wtedy zaczęły się problemy. Nie działało wszystko po kolei, co mogło nie działać. Wobec tego, poskarżyłam się kilku osobom na kilku blogach (dziękuję za wysłuchanie, przepraszam, za śmiecenie ;)) i wieczór spędziłam na dochodzeniu do rozwiązań. Ale, koniec końców do większości doszłam, także jest ok.

Tutaj możecie podziwiać efekty.

Udało mi się póki co napisać jedną notkę, przydałoby się jeszcze dziewięć, no i powinnam to skończyć jutro i wysłać nauczycielce. Zobaczymy. Niestety, blog jest na innym koncie... Gdybyście jednakowoż chcieli komentować, to chyba lepiej tutaj.

O, pomyślałam, że może Was zaciekawić, czy nauczycielka kazała nam założyć bloga i na jaki przedmiot. Nie, mieliśmy zrobić cośtam o muzyce, o naszych ulubionych zespołach itd, forma dowolna. Nie pamiętam dokładnie polecenia, aczkolwiek ja wymyśliłam właśnie, że zrobię bloga. Przedmiot: polski. Generalnie ludzie robili prezentacje w PowerPoincie, ale ja go nie lubię. UMIEM obsługiwać, gdyby ktoś chciał spytać, natomiast nie lubię i już. Praktyczny, ale mało atrakcyjny.

EDIT:

35 minut koncertu Chopinowskiego i życie staje się piękniejsze. Przynajmniej na ten czas cudowna pogoda, ludzi dużo, ale bez tłoku. Prowadzący dosyć drętwy, ale mniejsza o to - pianista jak najbardziej w porządku. Fantastyczne pół godziny.

Minuta 36 - przyszedł ochroniarz i zaczął zganiać ludzi z trawnika. Niestety, na koniec tak kulturalnego, tak świetnego wydarzenia wkradło się chamstwo i drobnomieszczaństwo...

E tam, mniejsza. Dzisiaj, jeszcze bardziej niż zwykle, cieszę się, że mieszkam w Warszawie.

EDIT:

dlaczego żłobek i podstawówkę zamknięto z powodu zagrożenia powodziowego, i moje rodzeństwo jedzie sobie do Babci na tydzień, a ja siedzę i robię pracę, prezentację, prasówkę... wszystko oczywiście na wczoraj? Bynajmniej nie jest to sprawiedliwe.

xoxoox

13 maja 2010

Na wstępie bardzo dziękuję za wszystkie życzenia, zarówno odnalezienia swojej drogi życiowej, jak i udanego wyjazdu. To drugie bardzo się przyda, bo... ja wcale się na ten wyjazd nie cieszę. Wspomniałam o nim czysto informacyjnie ;)
Ale dlaczego? To pytanie całkiem oczywiste, na które odpowiedź jest wielką zagadką dla całego świata! Jak można nie cieszyć się na wyjazd do Hiszpanii? W mojej klasie patrzą na mnie jak na skończoną świruskę, zresztą, jak zawsze ;)
Jak widać, można, a powodów trochę jest: wyjazd szkolny nie reprezentuje zbyt wysokiego poziomu; daleki jest od tego, do czego przyzwyczaili mnie rodzice. Nie ma także wolności - wszystko wg planu i z przewodnikiem. Przewodnik ma swoje plusy, jeśli jest dobry. Ale nawet wtedy program wycieczki nie pozwoli mi zejść z utartych szlaków, co tak uwielbiam - fakt jest taki, że będziemy tylko autokarem z hotelu, do jakiegoś tam pałacu; z pałacu do hotelu, z hotelu do szkoły (w której mamy się uczyć - ile - nie wiem), ze szkoły do hotelu itd, itd. No i zrzędzący na wszystko i wszystkich i poganiający nas wychowawca. A w Hiszpanii już byłam i nie zachwyciła mnie (tak, wiem, dziwna jestem), co nie zmienia faktu, że niewątpliwie pojadę tam znowu z rodziną i to pewnie jeszcze w tym roku.
A jest wiele dużo bardziej interesujących miejsc, chociażby takie Drezno <3 ! Moja miłość do niego jest szczera i prawdziwa; mimo, że to niemieckie miasto. Zresztą Niemcy generalnie są niestety, krótko mówiąc, piękne. Przynajmniej stostunkowo. Drezno, Freiburg, różne małe miasteczka... jedno, w jakim byliśmy, całe było starym miastem, ogarniacie!? Całe miasto - to, co u nas stanowi... ech, przejdźmy dalej.
No, oczywiście szczerze i z całego serca powinniśmy nienawidzić Niemców, w końcu kto zniszczył nasz kraj? No, niestety nie tylko oni. Chociażby taki brak młynów (było ich w Polsce kilkadziesiąt tysięcy) - to już komunizm. Ok, to już kwestie na dłuugie dyskusje, więc może zostawię to i przejdę do spraw aktualnych, tylko jeszcze uprzedzam pytanie - po co jadę do tej Hiszpanii, skoro tak mi się nie podoba - prosta odpowiedź, bo cała klasa jedzie, 30/30 ;).

Aktualnie, w czasie zagniatania ciasta na pizzę (nie znoszę pizzy, tak, wiem, dziwna jestem, ale u mnie w domu ona już jest po prostu za często), obejrzałam wiadomości (to wydarzenie, które warto opisać). O czym tam mówili, przytaczać na szczęście nie muszę, bo o tym samym mówią cały dzień i piszą w gazetach (oraz w Internecie), więc możecie sobie poczytać. Ze wszystkich spraw natomiast najbardziej poruszyła mnie kwestia monitoringu i tym podobnych narzędzi, służących do kontroli społeczeństwa. Mówili o tym, przy okazji rewelacji, że w jakimś tam mieście w urzędzie/ratuszu zainstalowano kamery, które śledzą dokładnie każdy krok i każde słowo pracowników. I petentów. Czy nie kojarzy się to z komuną? Czy nie przychodzi na myśl Rok 1984? Czy nie boimy się drugiej Korei w naszym kraju?
Od razu przychodzą mi na myśl takie rzeczy, jak warszawska, spersonalizowana karta miejska. Po co? Pytam: po co? Wyrobiłam ją, bo w zasadzie nie miałam wyjścia, ale nie zmienia to faktu, że kiedy tylko będę mogła, przestanę korzystać z komunikacji miejskiej. Czy kupując coś poza papierosami i alkoholem okazujemy legitymację/dowód/...? Czy idąc do fryzjera okazujemy ww? Po cholerę ZTM-owi nasze dane (które przechowuje)?
Ma się rozumieć, w wiadomościach Miły Pan Policjant, poinformował nas, że: "To dla waszego dobra, dzieciaczki". Bo tak, kurde, jest traktowane społeczeństwo. Jak banda niedorozwiniętych pacanów, którymi można kierować, jak się chce. I trzeba, w dodatku. A najgorzej, że część społeczeństwa w to wierzy i się daje! I to, kurde, niemała część. A zostało już udowodnione, że homo sapiens, nie został tak nazwany, bo sapie, lecz dlatego, że ma mózg rozwinięty do pewnego poziomu i jest w stanie go używać.
Hans Monderman (aplauz na stojąco) - inżynier i wynalazca, przeciwnik znaków drogowych, aby udowodnić słuszność swej tezy, że nie są nikomu do niczego potrzebne, wychodził na ulicę z zamkniętymi oczami, tam oczywiście, gdzie znaków nie było. Nigdy nic mu się nie stało.
Pierwszy taki eksperyment (zlikwidowanie znaków drogowych) został przeprowadzony w holenderskim miasteczku Drachten. Ilość wypadków zmniejszyła się o 60%. Zaraz podniosły się głosy, że przecież to małe miasto... Ok, więc na jakiejś tam dużej, głównej, bardzo ważnej ulicy, zdaje się, że w NYC (głowy nie dam, bo z głowy piszę) zlikwidowano 90% znaków drogowych, ze względów estetycznych ;). Takich miast jest coraz więcej. W Polsce - Toruń. Nie zlikwidowano tam wszystkich znaków, ale chociaż część, a to zawsze coś. To samo dotyczy sygnalizacji świetlnej. A w Warszawie? Świateł przybywa... no, Europejska stolica w końcu, to świetlnie musi być...

Na przykładzie znaków drogowych w łatwy sposób udowodniłam (i jestem z siebie dumna), że ludzie myśleć jednak umieją, choć państwo stara się ich od tego odzwyczaić. A ludzie bardzo łatwo przyzwyczajają się do tego, że ktoś za nich wszystko robi, ktoś jest za wszystko odpowiedzialny; i sami być nie muszą, także... po prostu nie myślą; korzystają i nie myślą. Dlatego, kiedy na przykład są korki, nikomu do głowy nie przyjdzie, że można by tak zająć wszystkie trzy pasy do skręcania (nie, lepiej stańmy wszyscy na jednym!), nikomu nie przyjdzie do głowy zainteresować się carpoolingiem, albo nie wiem - zmienić pracę, zmienić trasę, kurde, cokolwiek! Nie, raczej lepiej ponarzekajmy na korki i fajnie.

No to przy okazji - w temacie carpoolingu - rekomenduję grupę na Facebooku, która ma w tej chwili zatrważająco mało członków, dlatego pomóżmy jej się rozwinąć! Wprawdzie, ja na przykład, nie mogę na razie korzystać z tego wspaniałego wynalazku ludzkości; ale propagować ideę mogę!

Peace!

10 maja 2010



Z zaskoczeniem stwierdziłam właśnie kilka faktów. Chodzenia do szkoły zostało mi już właściwie jakieś trzy tygodnie. W czerwcu wyjeżdżamy do Hiszpanii, a po powrocie... czy to jeszcze można w ogóle zaliczać do szkoły, ten ostatni tydzień?
W tej chwili jestem wciąż w pierwszej klasie i jestem do niej bardzo przywiązana, a za rok w zasadzie będę już bardzo blisko trzeciej. Cóż, wprawdzie jestem w seksji dwujęzycznej, która trwa cztery lata, ale... to tylko rok dłużej!
Zostało wszystkiego jeden sprawdzian z historii i jeden sprawdzian z matematyki. Czy to jakoś nie za mało? Ja i tak nie wiem, jakie mam oceny z historii i co będę miała na koniec, bo wiem, że są zbyt słabe, żeby iść do nauczycielki, spytać o nie, i słuchać odpowiedzi. Ale chyba z tego ostatniego przydałaby się piątka.
Czy w przyszłym roku będę się bardziej przejmować ocenami, niż w tym? Pewnie raczej dopiero w ostatniej klasie.
Dlaczego kiedyś moje życie płynęło sobie dosyć powoli, a od trzeciej gimnazjum zaczęło gnać jak szalone? Czy dlatego, że od tamtego czasu jest lepsze?
Jeśli tak dalej pójdzie, to będąc na piątym roku studiów, nadal nie będę wiedziała, co zrobić ze swoim życiem. A mając 14 lat wiedziałam bardzo dobrze! Miałam mnóstwo pomysłów, tylko kwestia była tego, czy dam radę z ośmioma kierunkami studiów na raz i z pięcioma zawodami ;). No, ale w sumie... całe życie przede mną, nie?
Póki co, wiem tylko, że chcę studiować prawo i uczyć się na studiach rosyjskiego i francuskiego. Ale w zawodzie prawniczym siebie nie widzę. Mogłabym pracować gdzieś, gdzie miałabym styczność z kulturą, sztuką, mediami, reklamą, marketingiem, zagadnieniami związanymi ze społeczeństwem, polityką... Byleby coś konkretnego i przydatnego; weźmy na przykład chemię - uwielbiam chemię, ale gdybym chciała pracować w tym sektorze, to co takiego mam robić? Kremy na zmarszczki? To raczej nie jest działalność przynosząca ludzkości zbyt wiele korzyści.
Cieszę się, że jeszcze mam czas. Całkiem sporo czasu na zastanawianie się, co ja w zasadzie mam ze sobą zrobić. Ale jeśli ten czas minie tak szybko, jak ten rok, to będę chyba musiała złożyć podanie o wydłużenie mojej doby do 48h, bo nie wyrobię.

Ps. dlaczego nie umiem zamieścić tego linka z piosenką normalnie, ładnie, tak jak kilka postów wcześniej?

04 maja 2010

Długi weekend (niech żyją matury, póki ich nie piszę) powinien zainspirować do wzięcia się za różne przydatne czynności, jak: nadrobienie zaległości, posprzątanie pokoju, nauczenie się do sprawdzianu ze słówek, no i do pójścia raz w roku na spacer z psem (normalnie robi to moja siostra, a ja przecież czasu nie mam... Jakby to powiedzieć: udaje mu się średnio (weekendowi). Ale mnie za to zainspirował do: upieczenia piernika (jak na razie nie mam składników, bo Tacie nie chce się iść do sklepu), zrobienia tortilli (patrz wyżej) i omletów (sama poszłam po jajka i dżem, uf). Oczywiście do omletów nie trzeba specjalnej okazji... ale trzeba mieć czas, a przynajmniej ja muszę :) Dla mnie nie jest to zwykła, najzwyklejsza potrawa - omlety się je dla przyjemności, a nie, żeby się najeść. I dlatego muszą mieć swoją oprawę. Czyli dużo czasu i świętego spokoju. I już.


z cukrem pudrem i konfiturami :)


Póki co, najlepszy przepis znalazłam na mojewypieki.blox.pl (szczerze mogę polecić). W zasadzie to wręcz niesamowite, jak wiele radości może dać zaczytywanie się w książce kucharskiej (1001 przepisów Ewy Aszkiewicz), a także w blogach oraz stronach o stosownej tematyce. Gorzej, kiedy ogarniam, ilu składników brakuje mi do danej potrawy, albo kiedy coś nie wyjdzie idealnie... Irytująca jest też rodzina, krótko mówiąc: najpierw narzekanie, że brudzę i smrodzę (naleśnikami, omletami, pop-cornem, faworkami... zacznę mówić Mamie to samo, jak będzie robiła kapustę...), potem, że za mało (szczególnie przy omletach), a potem jeszcze muszę sama sprzątnąć... Czy jednak te drobne przeciwności powstrzymają mnie przed spełnianiem się jako kucharka ze spalonego teatru? Jasne, że nie.





Ale miło jest też bawić się w baristkę. Najlepszą zabawę miałam, jak jeszcze działał ekspress do kawy i mogłam robić najcudowniejsze na świecie latte. Kiedy się popsuł, kupiłam kawę rozpuszczalną, żeby pić cokolwiek i przez jakiś czas zajęta byłam wariacjami na jej temat, coby się to świństwo dało pić. I cóż, nie chwaląc się, udało mi się całkiem nieźle;) Odnalazłam idealną ilość kawy w stosunku do filiżanki, idealną ilość cukru (duużo) i mleka, opcjonalnie śmietanki. Uuuf, no to teraz biorę się za kombinowanie, jak by tu normalnej, dobrej, nierozpuszczalnej kawy się napić, nie idąc do kawiarni... Jedną rzecz już mam - kawę :). Dobrogatunkową i drogą - teraz muszę się postarać, coby nie zginąć z rąk Taty, jak zepsuję. Moja wiedza o kawie, wbrew pozorom (potrafię zapaplać człowieka, aż nie wie, o czym mówię, ale wydaje mu się, że na temat), nie jest zbyt wielka. Aktualnie zastanawiam się, ile tej kawy zaparzyć w dzbanku, żeby wyszło na dwie porcje i czy fusy na pewno zostaną w dzbanku, bo taka jest idea (choćby jeden fusek w kawie zespuje wszystko).

Zachwycam się także aktualnie zawodem - barista. Mam tylko nadzieję, że kiedy już będę duża, będzie on nadal tak samo ekskluzywny, jak w tej chwili, czyli zachowa poziom i, że... nie będzie bardzo, bardzo, bardzo trudno nim zostać ;) (i że nie trafię to pracy do Starbucksa , tylko do eleganckiej restauracji z kulturalną klientelą).


Marzenia są piękne, no nie?

16 kwietnia 2010

To, co dzieje się na Starym Mieście, to jest coś, czego nie jestem w stanie pojąć. Jednocześnie podziwiam ludzi, którzy stoją kilka/kilkanaście godzin, żeby przez ułamek sekundy znaleźć się dwa metry od trumny prezydenta.
Na początku nie było dla nich żadnej pomocy - pod koniec pojawiła się. Najpierw trochę wody, herbata, potem kanapki z Lotu - no cóż, coś musieli z nimi zrobić, kiedy odwołali loty ;)
W każdym razie poświęcenie tych ludzi to dla mnie wielka zagadka, aczkolwiek bardzo interesująca. I w sumie miło nawet, że przynieśli tyle kwiatów, chociaż dosyć przykro się robi, kiedy pomyślę co z nimi wszystkimi będzie już za kilka dni. Przynajmniej mi jest przykro, bo na pewno nie kwiaciarzom.


To, co się zdarzyło, pokazuje, że można ogarnąć się w bardzo krótkim czasie i zorganizować coś, a także, że duża impreza nie może być przyjemna. Pod koniec robiło się naprawdę nerwowo - nie dziwię się ani ludziom, przepychanym, poganianym, zatrzymywanym - jednym słowem traktowanym nie po ludzku - ani policjantom, którzy w końcu nie byli tam wolontaryjnie, jak chociażby wielu harcerzy, tylko pracowali, ale z drugiej strony - mogli okazywać trochę więcej życzliwości. Chociaż spróbować.


Co do harcerzy, do odniosłam wrażenie, że było ich zbyt wielu. Często nie było co robić, od koordynatorów także trudno było otrzymać jakieś konstruktywne zadanie. Z drugiej strony, co jakiś czas natrafiałam na pusty punkt - tzn. miejsce, gdzie moim zdaniem ktoś powinien być, albo był wcześniej.


17.04. zbyt wielu harcerzy zostało wysłanych na Plac Piłsudskiego, a zbyt mało pozostało przy Pałacu Prezydeckim. Nikt nie sprawiał wrażenia szczególnie zmartwionego tym faktem - prawdopodobnie poza harcerzami byt często stojącymi na wartach... no i ew. ludźmi nie wiedzącymi, gdzie dokładnie są księgi kondolencyjne (do których wcześniej ktoś kierował).




Kwiaty przynoszone przez ludzi, które harcerze układają przed Pałacem Prezydenckim. (Tak wyglądało to jednego dnia, później, jak widzieliśmy w telewizji, musiały zostać poprzekładane  ;)


A tymczasem limitu nieszczęść nie ma i na świecie wydażyła się dużo większa tragedia, w Polsce z oczywistych względów przechodząca bez większego echa - trzęsieniu ziemi w prowincji Qinghai na Wyżynie Tybetańskiej. Kilkaset osób zginęło, mówi się już nawet o tysiącu, kilka tysięcy rannych, co najmniej 100 tys. bez dachu nad głową... bez niczego. Przerażający fakt i męczące poczucie, że nie mogę im pomóc. Mam nadzieję, że świat za kilka dni zmobilizuje się i spojrzy na Tybet, znów. Tam są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy.
I być może, jak usłyszałam, przeciętny mieszkaniec tamtego regionu nie ma pojęcia o istnieniu Polski i nigdy niczego nam nie współczuł... ale czy to powód, by się odwdzięczać? My Polacy, mamy to szczęście, że posiadamy ogromną wiedzę ogólną o świecie i gdy mowa jest w wiadomościach o zdarzeniu gdzieś, to zazwyczaj bez mapy wiemy, gdzie... To chyba dobrze, nie?




dla Tybetu.

10 kwietnia 2010

Że taka sprawa nie pozostaje obojętna, to nikogo nie dziwi. Oto wydarzenie, o którym pisze cały świat, o którym będzie mówić cały świat. Prawie wszyscy czują potrzebę mówienia o tym, ja też.
Dlatego mówię: trudno mi uwierzyć w to, żeby to był przypadek. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, kiedy słyszę o powołaniu w Rosji komisji śledczej, na której czele ma stanąć Putin. A jakie zadania będzie miała na komisja? Nie bądźmy naiwni, proszę. Zatuszować fakty? Jest tu tyle absurdu, że Gombrowicz i Kafka mogą się schować. Wprawdzie ostatnio słyszałam sporo dobrego o Putinie, ale trudno tak z dnia na dzień zmienić zdanie o człowieku. A tutaj polityk, co do którego uczciwości... Z drugiej strony, moją pewnością siebie w osądach zachwiał wywiad z Normanem Davisem, bardzo szanowanym przeze mnie historykiem, którego zdanie nie opiera się tylko na intuicji ;)
Wypadek samolotu. Takie rzeczy nie dzieją się od tak. A już to, dlaczego lecieli rosyjskim samolotem, samolotem nie nowym, samolotem, który już wcześniej się psuł... doprawdy nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Niezły mętlik. Swoją drogą, to piękna miniatura Katynia, dobre przypomnienie... szkoda tylko, że go nie potrzebowaliśmy, bo zdaje się, że pamiętamy. Wiele osób zauważa, że przynajmniej świat usłyszał teraz o Katyniu - i z tym trudno się nie zgodzić.
Jeśli spojrzeć na to z perspektywy kraju, to wiem jedno: będą zmiany. Oczywiście, nie jestem politologiem i nie wiem, jakie. Ale takie wydarzenie nie przechodzi bez echa. Prezydent, szef NBP, ministrowie... kiedy zmieniają się tacy ludzie, wiele może zmienić się w kraju. Oczywiście nie od razu, dlatego wiele osób o tym nie pomyśli. Ja boję się. Świadomość zmian - ale totalny brak wiedzy na temat tego, jakie one mogą być...
Przypomnijmy sobie, kiedy ostatni raz stało się coś takiego. Kiedy zginął prezydent. Oczywiście nie twierdzę, że zaraz będziemy mieć wojnę. I w tym problem. Gdybym wiedziała, że będzie wojna, to wyjechałabym do Holandii albo Szwajcarii. A ja nie wiem. Nie wiem nic.

Oczywiście, jest też druga strona, ta bardziej ludzka. Mieszkam blisko domu pani Jadwigi, matki prezydenta. Kiedy w południe jechałam do Centrum, już widziałam pod jej domem dziennikarzy. Straciła syna i już w parę godzin po tym... takie rzeczy bardzo skutecznie zniechęcają do tego zawodu. Sępy. Rozumiem, że to ich praca... ale są jakieś granice przyzwoitości... cóż, jak widać, nie dla wszystkich. Kiedy wracałam, widziałam znicze. Ja bym czegoś takiego nie chciała pod swoim domem. Ale ludzie wyrażają smutek i współczucie, jak mogą i umieją.
Szkoda mi, bardzo, rodzin tych wszystkich ludzi... nie tylko polityków, ale też, na przykład - stewardess. Młodych dziewczyn, przed którymi było całe życie. Oczywiście, takie rzeczy zdarzają się na co dzień, cały czas ludzie tracą bliskich... oczywiście.

Ale są też tacy, którzy w dniu dzisiejszym mają śluby i chrzty. Współczuję konieczności podejmowania takich decyzji... odwołać, nie odwołać? Decyzja dosyć ważna, z którą dwoje ludzi zostaje samych lub przeciwnie, nie dane jest im zaznać odrobiny spokoju, wysłuchują dobrych rad mnóstwa ludzi i zaczynają się w tym gubić. A to przecież ich dzień. Cóż, niestety, ich dzień, stał się dniem całego świata. Oczywiście.

Smoleńsk, 4 kwietnia 2010, Śmierć Prezydenta, żałoba narodowa

05 kwietnia 2010

Cały czas pozostaję pod wrażeniem obejrzanego wczoraj filmu... i dyskusji o nim, na filmwebie. Z okazji tzw. wolnego dnia postanowiłam nadrobić zaległości filmowe i na mojej liście znalazło się m.in. Życie jest piękne Benigniego. Film pozostawił po sobie całkiem proste refleksje, oczywiste uczucia (smutek) i kilka pytań, dlatego cały wieczór spędziłam na forum, szukając odpowiedzi. Ok - nie do końca tak - cały wieczór spędziłam oglądając filmy, a na filmwebie kawałek nocy.
W sumie nie znalazłam tego, czego szukałam, będę kontynuować. Sporo tam natomiast dyskusji dt. komediowej strony Życia, niewłaściwego ukazania wojny, holocaustu, obozu, żartów na ten temat. Żartów? Nie zauważyłam.
Tak, śmiałam się w wesołej części filmu. Tak, śmiałam się w tej nie wesołej, kiedy były wesołe momenty. Wtrząsnęła mną ta scena, która miała wstrząsnać, byłam poważna wtedy, kiedy było poważnie. W zasadzie nie przeszkadza mi humor w filmie zakwalifikowanym jako komediodramat. Ok - ale niektórzy powiedzą, że z niektórych rzeczy można żartować, a z innych nie. Jak najbardziej się zgadzam! Tylko na miłość boską, kto tam z czego świętego żartuje?
Nie jestem specjalistką, ale w mojej interpretacji film najpierw pokazuje jak życie jest piękne, kiedy nie ma wojny, chociaż i wtedy pojawiają się trudnośći. Wszystko się zmienia, gdy nagle (i niespodziewanie) przenosimy się do obozu koncentracyjnego. Ups, to zdanie uznałabym za spoiler, ale skoro 1/3 wątków na filmwebie o tym traktuje... W tym momencie, część osób twierdzi, że tak poważny temat został niepoważnie potraktowany, a obóz zbyt lekko pokazany, właściwie przypominający bardziej getto. No i idziemy dalej - minęła połowa filmu, już powinnyśmy być smutni, bo przecież jest smutno... tylko kurde, jakoś nie idzie. Czy na pewno? Nie.
Dla mnie strona komediowa filmu jest raczej wzruszająca. Owszem, śmiałam się wiele razy, raczej w tej pierwszej części. Później bardziej się uśmiechałam. Konkretnych scen nie przytoczę (żeby nie spoilerować), ale kiedy ojciec starał się, by jego syn nie dowiedział się, w jak złej są sytuacji, to bywały sceny przekomiczne... kiedy odczuwałam właśnie smutek, wzruszenie i... generalnie było to bardzo miłe. Taki promyk radości w strasznej rzeczywistości.
Czy w filmie traktującym o przemocy musi być przemoc? Czy są tematy nietykalne, do których właściwe jest jedno tylko, to dobre, podejście?
Myślę, że nie. A już na pewno my - Polacy, nie potrzebujemy tego. My już wiemy, jak to było. Czy musimy po raz kolejny patrzeć na te obozy, na tą śmierć, trupy... zresztą, czy film Benigniego nie pokazuje tego? Ja widziałam. Myślę, że trzeba sporo wrażliwości do niego. A czy ktokolwiek wyszedł z kina i pomyślał: "Kurde, jaka wojna jest fajna, no i te obozy - też bym sobie poszedł"? Uśmiechnę się zamiast odpowiedzi. Uwaga, uśmiecham się.
Ale jest to uśmiech nostalgiczny... no i taki ma być, verdad? Czyli wszystko ok.

Przy tej okazji, przychodzi mi do głowy pewien inny film. Pewnie nie jest to najlepsze porównanie, ale wydaje mi się, że coś je jednak łączy.
Defilada Andrzej Fidyka. Dokument ukazujący Koreę Północną, nie mówiący o niej złego słowa. Ukazujący ją, wydawałoby się, w bardzo dobrym świetle. Bez jednego negatywnego komentarza, bez żadnego, choćby najmniejszego komentarza. I tak wydawało się władzom Korei, że jest to dokument traktujący o wspanialości ich kraju, dlatego zapewne pozwolili go nagrać i w całości pokazać Europie. Ok, pomyślmy. Skoro dokument wyglądał tak, jak wyglądał, to pewnie widzowie wyszli z pokazu, myśląc: "Jaka ta Korea kolorowa, jacy tam są szczęśliwi ludzie, kurde, wybrałbym się,  a może i zamieszkał...". Ok, tu również daruję sobie dłuższy komentarz. Świat odebrał film tak, jak miał odebrać. A władze Korei raczej nie były szczęśliwe i zaostrzyły po tym kontrolę, już raczej nikt drugiego takie dokumentu nie nagra. Ale co nasze, to nasze.

Genialny. Epitet dotyczący obu ww obrazów. W odmienny sposób ukazujący to, co już znamy. Skłaniający do refleksji. Głośny, nie dający się przegapić. Krzyczący: hej, mówię o czymś ważnym! Nie można nie obejrzeć, nie można zapomnieć. Wcale nie dziwią mnie wysokie oceny. Sama dałam 9/10, a nie jest to u mnie częsta ocena.
Różnica (interesująca mnie w tej chwili): w przypadku Defilady nie ma tyle krytyki. Cóż, tak jak mówiłam, nie wiem, czy to zupelnie dobre porównanie, bo są to, jakby nie było, zupełnie różne filmy.

Ok, ale jeszcze jedna sprawa. Skupiłam się na tym, jak autor ukazuje różne rzeczy i że nie jest to (moim zdaniem) złe. A jest jeszcze prostsze wytłumaczenie "lekkości" obozu, chociażby. Odpowiedzmy sobie na pytanie, czyimi oczami widzimi rzeczywistość? To nie zostało podane wprost, na tacy i chyba rzeczywiście tylko wnikliwy widz może to spostrzec. Dodam tylko, że oczy te są duże, na twarzy niedużego, pięcioletniego chłopca. No, to się udało! Bo skoro jego ojciec, od pierwszej chwili, kiedy zostali zabrani do obozu, do ostatniej, starał się, żeby chłopiec pozostał w świecie dzieciństwa i jako takiej beztroski, a widz, po obejrzeniu, uznaje, że jakoś tak źle tam nie było... (niektórzy widzowie)... To oznacza tylko jedno - że Benigniemu udało się ich zaczarować, że uwierzyli, że tak naprawdę, to nic. Że wojny nie ma, a za tydzień będą już spali w swoim łóżkach. Jest dobrze. Będzie dobrze. Zobaczysz synku, to wszystko skończy się lepiej, niż się zaczęło. I będziemy mieć jeszcze szczęśliwsze życie, niż mieliśmy. Zresztą, fajnie jest. ¿No?

31 marca 2010

Zdziwiło mnie dzisiaj skontestowanie, jak bardzo moje pokolenie nie przejmuje się przyszłością. Nie myśli o tym, co będzie za dziesięć lat, a tym bardziej za pięćdziesiąt. Ludzie w moim wieku zdają się liczyć na jąkąś falę, która poniesie ich... oczywiście wysoko, wysoko - im wyżej, tym lepiej. Chcą pieniędzy, pozycji, świętego spokoju. Ale często nie lubią się uczyć. Ciężka praca? Nie. Małżeństwo? Ok, chociaż nie koniecznie. Więc co? Co w takim razie ma zapewnić im wymarzoną (!?) przyszłość? Nie mówię, że to źle chcieć ww. rzeczy. Dlaczego by nie chcieć? Któż nie chciałby móc żyć, żyć tak, jak chce - bez wyrzeczeń i przede wszystkim bez walki o byt. Móc reazlizować pasje, zrobić coś dobrego dla świata, albo tylko dla siebie... nie pracować od 6 do 20. Sama chcę dokładnie tego.
Ale całkowity brak filozofii w naszym życiu... zadziwia mnie. Brak myślenie o śmierci, o życiu po życiu. Myślenie płytkie, życie chwilą. Cóż za głupota. Żyć chwilą można, gdy się wie, jak żyć... zresztą życie chwilą nie przeszkadza myśleniu o kolejnej chwili. Nikomu nie bronię zabawy, spędzania pół dnia "w Internecie", czytania bezwartościowych magazynów i chodzenia do klubów. Nie. Ale sądzę, że w życiu przydało by się coś jeszcze. Wykrzyknik i pytajnik powyżej zaznaczają kolejne moje zdziwienie, cóż za niesamowite, wygórowane, ambitne, piękne marzenia ma polska inteligencja. Polska i nie tylko, oczywiście, ale w odniesieniu do naszego kraju najbardziej mnie to boli.

Moje zadziwienie rozwiewa się nieco, kiedy przypomnę sobie pewien wiersz. Mówi mi on, że nie ja pierwsza odkryłam Amerykę. Ktoś już nazwał to, czego nie mogę zrozumieć. Ja mówię, że nie ma celu, filozofii, zastanowienia się nad sensem istnienia (czemu zdanie to stało się tak oklepane, czemu zostało obdarte z powagi, czemu zabrano mu jego wartość?) - a nie ma jeszcze czegoś - idei. Maleńka pozytywna myśl - popełniłam pewien błąd na początku postu - napisałam, o swoim pokoleniu. Ale to nieprawda. Bo czym różni się poprzednie pokolenie? Nadzieja w następnym.


Napisalibyśmy wiersze
pełne niezłych idei
lub jakichkolwiek.
Ale, drogi Julianie,
żadna nie stoi za oknem.
Tak, za oknem ni chuja idei

Wiersz wspólny - Marcin Baran, Marcin Sendecki, Marcin Świetlicki