05 kwietnia 2010

Cały czas pozostaję pod wrażeniem obejrzanego wczoraj filmu... i dyskusji o nim, na filmwebie. Z okazji tzw. wolnego dnia postanowiłam nadrobić zaległości filmowe i na mojej liście znalazło się m.in. Życie jest piękne Benigniego. Film pozostawił po sobie całkiem proste refleksje, oczywiste uczucia (smutek) i kilka pytań, dlatego cały wieczór spędziłam na forum, szukając odpowiedzi. Ok - nie do końca tak - cały wieczór spędziłam oglądając filmy, a na filmwebie kawałek nocy.
W sumie nie znalazłam tego, czego szukałam, będę kontynuować. Sporo tam natomiast dyskusji dt. komediowej strony Życia, niewłaściwego ukazania wojny, holocaustu, obozu, żartów na ten temat. Żartów? Nie zauważyłam.
Tak, śmiałam się w wesołej części filmu. Tak, śmiałam się w tej nie wesołej, kiedy były wesołe momenty. Wtrząsnęła mną ta scena, która miała wstrząsnać, byłam poważna wtedy, kiedy było poważnie. W zasadzie nie przeszkadza mi humor w filmie zakwalifikowanym jako komediodramat. Ok - ale niektórzy powiedzą, że z niektórych rzeczy można żartować, a z innych nie. Jak najbardziej się zgadzam! Tylko na miłość boską, kto tam z czego świętego żartuje?
Nie jestem specjalistką, ale w mojej interpretacji film najpierw pokazuje jak życie jest piękne, kiedy nie ma wojny, chociaż i wtedy pojawiają się trudnośći. Wszystko się zmienia, gdy nagle (i niespodziewanie) przenosimy się do obozu koncentracyjnego. Ups, to zdanie uznałabym za spoiler, ale skoro 1/3 wątków na filmwebie o tym traktuje... W tym momencie, część osób twierdzi, że tak poważny temat został niepoważnie potraktowany, a obóz zbyt lekko pokazany, właściwie przypominający bardziej getto. No i idziemy dalej - minęła połowa filmu, już powinnyśmy być smutni, bo przecież jest smutno... tylko kurde, jakoś nie idzie. Czy na pewno? Nie.
Dla mnie strona komediowa filmu jest raczej wzruszająca. Owszem, śmiałam się wiele razy, raczej w tej pierwszej części. Później bardziej się uśmiechałam. Konkretnych scen nie przytoczę (żeby nie spoilerować), ale kiedy ojciec starał się, by jego syn nie dowiedział się, w jak złej są sytuacji, to bywały sceny przekomiczne... kiedy odczuwałam właśnie smutek, wzruszenie i... generalnie było to bardzo miłe. Taki promyk radości w strasznej rzeczywistości.
Czy w filmie traktującym o przemocy musi być przemoc? Czy są tematy nietykalne, do których właściwe jest jedno tylko, to dobre, podejście?
Myślę, że nie. A już na pewno my - Polacy, nie potrzebujemy tego. My już wiemy, jak to było. Czy musimy po raz kolejny patrzeć na te obozy, na tą śmierć, trupy... zresztą, czy film Benigniego nie pokazuje tego? Ja widziałam. Myślę, że trzeba sporo wrażliwości do niego. A czy ktokolwiek wyszedł z kina i pomyślał: "Kurde, jaka wojna jest fajna, no i te obozy - też bym sobie poszedł"? Uśmiechnę się zamiast odpowiedzi. Uwaga, uśmiecham się.
Ale jest to uśmiech nostalgiczny... no i taki ma być, verdad? Czyli wszystko ok.

Przy tej okazji, przychodzi mi do głowy pewien inny film. Pewnie nie jest to najlepsze porównanie, ale wydaje mi się, że coś je jednak łączy.
Defilada Andrzej Fidyka. Dokument ukazujący Koreę Północną, nie mówiący o niej złego słowa. Ukazujący ją, wydawałoby się, w bardzo dobrym świetle. Bez jednego negatywnego komentarza, bez żadnego, choćby najmniejszego komentarza. I tak wydawało się władzom Korei, że jest to dokument traktujący o wspanialości ich kraju, dlatego zapewne pozwolili go nagrać i w całości pokazać Europie. Ok, pomyślmy. Skoro dokument wyglądał tak, jak wyglądał, to pewnie widzowie wyszli z pokazu, myśląc: "Jaka ta Korea kolorowa, jacy tam są szczęśliwi ludzie, kurde, wybrałbym się,  a może i zamieszkał...". Ok, tu również daruję sobie dłuższy komentarz. Świat odebrał film tak, jak miał odebrać. A władze Korei raczej nie były szczęśliwe i zaostrzyły po tym kontrolę, już raczej nikt drugiego takie dokumentu nie nagra. Ale co nasze, to nasze.

Genialny. Epitet dotyczący obu ww obrazów. W odmienny sposób ukazujący to, co już znamy. Skłaniający do refleksji. Głośny, nie dający się przegapić. Krzyczący: hej, mówię o czymś ważnym! Nie można nie obejrzeć, nie można zapomnieć. Wcale nie dziwią mnie wysokie oceny. Sama dałam 9/10, a nie jest to u mnie częsta ocena.
Różnica (interesująca mnie w tej chwili): w przypadku Defilady nie ma tyle krytyki. Cóż, tak jak mówiłam, nie wiem, czy to zupelnie dobre porównanie, bo są to, jakby nie było, zupełnie różne filmy.

Ok, ale jeszcze jedna sprawa. Skupiłam się na tym, jak autor ukazuje różne rzeczy i że nie jest to (moim zdaniem) złe. A jest jeszcze prostsze wytłumaczenie "lekkości" obozu, chociażby. Odpowiedzmy sobie na pytanie, czyimi oczami widzimi rzeczywistość? To nie zostało podane wprost, na tacy i chyba rzeczywiście tylko wnikliwy widz może to spostrzec. Dodam tylko, że oczy te są duże, na twarzy niedużego, pięcioletniego chłopca. No, to się udało! Bo skoro jego ojciec, od pierwszej chwili, kiedy zostali zabrani do obozu, do ostatniej, starał się, żeby chłopiec pozostał w świecie dzieciństwa i jako takiej beztroski, a widz, po obejrzeniu, uznaje, że jakoś tak źle tam nie było... (niektórzy widzowie)... To oznacza tylko jedno - że Benigniemu udało się ich zaczarować, że uwierzyli, że tak naprawdę, to nic. Że wojny nie ma, a za tydzień będą już spali w swoim łóżkach. Jest dobrze. Będzie dobrze. Zobaczysz synku, to wszystko skończy się lepiej, niż się zaczęło. I będziemy mieć jeszcze szczęśliwsze życie, niż mieliśmy. Zresztą, fajnie jest. ¿No?

Brak komentarzy: