16 kwietnia 2010

To, co dzieje się na Starym Mieście, to jest coś, czego nie jestem w stanie pojąć. Jednocześnie podziwiam ludzi, którzy stoją kilka/kilkanaście godzin, żeby przez ułamek sekundy znaleźć się dwa metry od trumny prezydenta.
Na początku nie było dla nich żadnej pomocy - pod koniec pojawiła się. Najpierw trochę wody, herbata, potem kanapki z Lotu - no cóż, coś musieli z nimi zrobić, kiedy odwołali loty ;)
W każdym razie poświęcenie tych ludzi to dla mnie wielka zagadka, aczkolwiek bardzo interesująca. I w sumie miło nawet, że przynieśli tyle kwiatów, chociaż dosyć przykro się robi, kiedy pomyślę co z nimi wszystkimi będzie już za kilka dni. Przynajmniej mi jest przykro, bo na pewno nie kwiaciarzom.


To, co się zdarzyło, pokazuje, że można ogarnąć się w bardzo krótkim czasie i zorganizować coś, a także, że duża impreza nie może być przyjemna. Pod koniec robiło się naprawdę nerwowo - nie dziwię się ani ludziom, przepychanym, poganianym, zatrzymywanym - jednym słowem traktowanym nie po ludzku - ani policjantom, którzy w końcu nie byli tam wolontaryjnie, jak chociażby wielu harcerzy, tylko pracowali, ale z drugiej strony - mogli okazywać trochę więcej życzliwości. Chociaż spróbować.


Co do harcerzy, do odniosłam wrażenie, że było ich zbyt wielu. Często nie było co robić, od koordynatorów także trudno było otrzymać jakieś konstruktywne zadanie. Z drugiej strony, co jakiś czas natrafiałam na pusty punkt - tzn. miejsce, gdzie moim zdaniem ktoś powinien być, albo był wcześniej.


17.04. zbyt wielu harcerzy zostało wysłanych na Plac Piłsudskiego, a zbyt mało pozostało przy Pałacu Prezydeckim. Nikt nie sprawiał wrażenia szczególnie zmartwionego tym faktem - prawdopodobnie poza harcerzami byt często stojącymi na wartach... no i ew. ludźmi nie wiedzącymi, gdzie dokładnie są księgi kondolencyjne (do których wcześniej ktoś kierował).




Kwiaty przynoszone przez ludzi, które harcerze układają przed Pałacem Prezydenckim. (Tak wyglądało to jednego dnia, później, jak widzieliśmy w telewizji, musiały zostać poprzekładane  ;)


A tymczasem limitu nieszczęść nie ma i na świecie wydażyła się dużo większa tragedia, w Polsce z oczywistych względów przechodząca bez większego echa - trzęsieniu ziemi w prowincji Qinghai na Wyżynie Tybetańskiej. Kilkaset osób zginęło, mówi się już nawet o tysiącu, kilka tysięcy rannych, co najmniej 100 tys. bez dachu nad głową... bez niczego. Przerażający fakt i męczące poczucie, że nie mogę im pomóc. Mam nadzieję, że świat za kilka dni zmobilizuje się i spojrzy na Tybet, znów. Tam są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy.
I być może, jak usłyszałam, przeciętny mieszkaniec tamtego regionu nie ma pojęcia o istnieniu Polski i nigdy niczego nam nie współczuł... ale czy to powód, by się odwdzięczać? My Polacy, mamy to szczęście, że posiadamy ogromną wiedzę ogólną o świecie i gdy mowa jest w wiadomościach o zdarzeniu gdzieś, to zazwyczaj bez mapy wiemy, gdzie... To chyba dobrze, nie?




dla Tybetu.

10 kwietnia 2010

Że taka sprawa nie pozostaje obojętna, to nikogo nie dziwi. Oto wydarzenie, o którym pisze cały świat, o którym będzie mówić cały świat. Prawie wszyscy czują potrzebę mówienia o tym, ja też.
Dlatego mówię: trudno mi uwierzyć w to, żeby to był przypadek. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, kiedy słyszę o powołaniu w Rosji komisji śledczej, na której czele ma stanąć Putin. A jakie zadania będzie miała na komisja? Nie bądźmy naiwni, proszę. Zatuszować fakty? Jest tu tyle absurdu, że Gombrowicz i Kafka mogą się schować. Wprawdzie ostatnio słyszałam sporo dobrego o Putinie, ale trudno tak z dnia na dzień zmienić zdanie o człowieku. A tutaj polityk, co do którego uczciwości... Z drugiej strony, moją pewnością siebie w osądach zachwiał wywiad z Normanem Davisem, bardzo szanowanym przeze mnie historykiem, którego zdanie nie opiera się tylko na intuicji ;)
Wypadek samolotu. Takie rzeczy nie dzieją się od tak. A już to, dlaczego lecieli rosyjskim samolotem, samolotem nie nowym, samolotem, który już wcześniej się psuł... doprawdy nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Niezły mętlik. Swoją drogą, to piękna miniatura Katynia, dobre przypomnienie... szkoda tylko, że go nie potrzebowaliśmy, bo zdaje się, że pamiętamy. Wiele osób zauważa, że przynajmniej świat usłyszał teraz o Katyniu - i z tym trudno się nie zgodzić.
Jeśli spojrzeć na to z perspektywy kraju, to wiem jedno: będą zmiany. Oczywiście, nie jestem politologiem i nie wiem, jakie. Ale takie wydarzenie nie przechodzi bez echa. Prezydent, szef NBP, ministrowie... kiedy zmieniają się tacy ludzie, wiele może zmienić się w kraju. Oczywiście nie od razu, dlatego wiele osób o tym nie pomyśli. Ja boję się. Świadomość zmian - ale totalny brak wiedzy na temat tego, jakie one mogą być...
Przypomnijmy sobie, kiedy ostatni raz stało się coś takiego. Kiedy zginął prezydent. Oczywiście nie twierdzę, że zaraz będziemy mieć wojnę. I w tym problem. Gdybym wiedziała, że będzie wojna, to wyjechałabym do Holandii albo Szwajcarii. A ja nie wiem. Nie wiem nic.

Oczywiście, jest też druga strona, ta bardziej ludzka. Mieszkam blisko domu pani Jadwigi, matki prezydenta. Kiedy w południe jechałam do Centrum, już widziałam pod jej domem dziennikarzy. Straciła syna i już w parę godzin po tym... takie rzeczy bardzo skutecznie zniechęcają do tego zawodu. Sępy. Rozumiem, że to ich praca... ale są jakieś granice przyzwoitości... cóż, jak widać, nie dla wszystkich. Kiedy wracałam, widziałam znicze. Ja bym czegoś takiego nie chciała pod swoim domem. Ale ludzie wyrażają smutek i współczucie, jak mogą i umieją.
Szkoda mi, bardzo, rodzin tych wszystkich ludzi... nie tylko polityków, ale też, na przykład - stewardess. Młodych dziewczyn, przed którymi było całe życie. Oczywiście, takie rzeczy zdarzają się na co dzień, cały czas ludzie tracą bliskich... oczywiście.

Ale są też tacy, którzy w dniu dzisiejszym mają śluby i chrzty. Współczuję konieczności podejmowania takich decyzji... odwołać, nie odwołać? Decyzja dosyć ważna, z którą dwoje ludzi zostaje samych lub przeciwnie, nie dane jest im zaznać odrobiny spokoju, wysłuchują dobrych rad mnóstwa ludzi i zaczynają się w tym gubić. A to przecież ich dzień. Cóż, niestety, ich dzień, stał się dniem całego świata. Oczywiście.

Smoleńsk, 4 kwietnia 2010, Śmierć Prezydenta, żałoba narodowa

05 kwietnia 2010

Cały czas pozostaję pod wrażeniem obejrzanego wczoraj filmu... i dyskusji o nim, na filmwebie. Z okazji tzw. wolnego dnia postanowiłam nadrobić zaległości filmowe i na mojej liście znalazło się m.in. Życie jest piękne Benigniego. Film pozostawił po sobie całkiem proste refleksje, oczywiste uczucia (smutek) i kilka pytań, dlatego cały wieczór spędziłam na forum, szukając odpowiedzi. Ok - nie do końca tak - cały wieczór spędziłam oglądając filmy, a na filmwebie kawałek nocy.
W sumie nie znalazłam tego, czego szukałam, będę kontynuować. Sporo tam natomiast dyskusji dt. komediowej strony Życia, niewłaściwego ukazania wojny, holocaustu, obozu, żartów na ten temat. Żartów? Nie zauważyłam.
Tak, śmiałam się w wesołej części filmu. Tak, śmiałam się w tej nie wesołej, kiedy były wesołe momenty. Wtrząsnęła mną ta scena, która miała wstrząsnać, byłam poważna wtedy, kiedy było poważnie. W zasadzie nie przeszkadza mi humor w filmie zakwalifikowanym jako komediodramat. Ok - ale niektórzy powiedzą, że z niektórych rzeczy można żartować, a z innych nie. Jak najbardziej się zgadzam! Tylko na miłość boską, kto tam z czego świętego żartuje?
Nie jestem specjalistką, ale w mojej interpretacji film najpierw pokazuje jak życie jest piękne, kiedy nie ma wojny, chociaż i wtedy pojawiają się trudnośći. Wszystko się zmienia, gdy nagle (i niespodziewanie) przenosimy się do obozu koncentracyjnego. Ups, to zdanie uznałabym za spoiler, ale skoro 1/3 wątków na filmwebie o tym traktuje... W tym momencie, część osób twierdzi, że tak poważny temat został niepoważnie potraktowany, a obóz zbyt lekko pokazany, właściwie przypominający bardziej getto. No i idziemy dalej - minęła połowa filmu, już powinnyśmy być smutni, bo przecież jest smutno... tylko kurde, jakoś nie idzie. Czy na pewno? Nie.
Dla mnie strona komediowa filmu jest raczej wzruszająca. Owszem, śmiałam się wiele razy, raczej w tej pierwszej części. Później bardziej się uśmiechałam. Konkretnych scen nie przytoczę (żeby nie spoilerować), ale kiedy ojciec starał się, by jego syn nie dowiedział się, w jak złej są sytuacji, to bywały sceny przekomiczne... kiedy odczuwałam właśnie smutek, wzruszenie i... generalnie było to bardzo miłe. Taki promyk radości w strasznej rzeczywistości.
Czy w filmie traktującym o przemocy musi być przemoc? Czy są tematy nietykalne, do których właściwe jest jedno tylko, to dobre, podejście?
Myślę, że nie. A już na pewno my - Polacy, nie potrzebujemy tego. My już wiemy, jak to było. Czy musimy po raz kolejny patrzeć na te obozy, na tą śmierć, trupy... zresztą, czy film Benigniego nie pokazuje tego? Ja widziałam. Myślę, że trzeba sporo wrażliwości do niego. A czy ktokolwiek wyszedł z kina i pomyślał: "Kurde, jaka wojna jest fajna, no i te obozy - też bym sobie poszedł"? Uśmiechnę się zamiast odpowiedzi. Uwaga, uśmiecham się.
Ale jest to uśmiech nostalgiczny... no i taki ma być, verdad? Czyli wszystko ok.

Przy tej okazji, przychodzi mi do głowy pewien inny film. Pewnie nie jest to najlepsze porównanie, ale wydaje mi się, że coś je jednak łączy.
Defilada Andrzej Fidyka. Dokument ukazujący Koreę Północną, nie mówiący o niej złego słowa. Ukazujący ją, wydawałoby się, w bardzo dobrym świetle. Bez jednego negatywnego komentarza, bez żadnego, choćby najmniejszego komentarza. I tak wydawało się władzom Korei, że jest to dokument traktujący o wspanialości ich kraju, dlatego zapewne pozwolili go nagrać i w całości pokazać Europie. Ok, pomyślmy. Skoro dokument wyglądał tak, jak wyglądał, to pewnie widzowie wyszli z pokazu, myśląc: "Jaka ta Korea kolorowa, jacy tam są szczęśliwi ludzie, kurde, wybrałbym się,  a może i zamieszkał...". Ok, tu również daruję sobie dłuższy komentarz. Świat odebrał film tak, jak miał odebrać. A władze Korei raczej nie były szczęśliwe i zaostrzyły po tym kontrolę, już raczej nikt drugiego takie dokumentu nie nagra. Ale co nasze, to nasze.

Genialny. Epitet dotyczący obu ww obrazów. W odmienny sposób ukazujący to, co już znamy. Skłaniający do refleksji. Głośny, nie dający się przegapić. Krzyczący: hej, mówię o czymś ważnym! Nie można nie obejrzeć, nie można zapomnieć. Wcale nie dziwią mnie wysokie oceny. Sama dałam 9/10, a nie jest to u mnie częsta ocena.
Różnica (interesująca mnie w tej chwili): w przypadku Defilady nie ma tyle krytyki. Cóż, tak jak mówiłam, nie wiem, czy to zupelnie dobre porównanie, bo są to, jakby nie było, zupełnie różne filmy.

Ok, ale jeszcze jedna sprawa. Skupiłam się na tym, jak autor ukazuje różne rzeczy i że nie jest to (moim zdaniem) złe. A jest jeszcze prostsze wytłumaczenie "lekkości" obozu, chociażby. Odpowiedzmy sobie na pytanie, czyimi oczami widzimi rzeczywistość? To nie zostało podane wprost, na tacy i chyba rzeczywiście tylko wnikliwy widz może to spostrzec. Dodam tylko, że oczy te są duże, na twarzy niedużego, pięcioletniego chłopca. No, to się udało! Bo skoro jego ojciec, od pierwszej chwili, kiedy zostali zabrani do obozu, do ostatniej, starał się, żeby chłopiec pozostał w świecie dzieciństwa i jako takiej beztroski, a widz, po obejrzeniu, uznaje, że jakoś tak źle tam nie było... (niektórzy widzowie)... To oznacza tylko jedno - że Benigniemu udało się ich zaczarować, że uwierzyli, że tak naprawdę, to nic. Że wojny nie ma, a za tydzień będą już spali w swoim łóżkach. Jest dobrze. Będzie dobrze. Zobaczysz synku, to wszystko skończy się lepiej, niż się zaczęło. I będziemy mieć jeszcze szczęśliwsze życie, niż mieliśmy. Zresztą, fajnie jest. ¿No?